28 listopada 2021, 04:25
Kolejny dzień dobiega końca. Za chwilę noc przysłoni czarną kotarą scenę i pożegna gości przybyłych na spektakl, chodź w tym przypadku słowo "dramat" byłoby najlepszym okresleniem odgrywanego tu przedtsawienia. Akt ósmy- sierpień, scena dwudziesta szósta. Zza czarnej zasłony swój cichy, skrzypcowy koncert, w tonacji molowej, zaczną grać świerszcze, niewidoczne dla oczu kszątających się jeszcze pomiędzy siedzeniami włóczęg, nocnych marków, spacerowiczów- osamotnionych nietoperzy, par zakochanych gołębi, gruchających przy blasku księżyca czy stadnych wilków, odważnych władców ciemności, czujących się najpewniej o zmroku w watasze. Niestrudzenie grać będą do rana, bez przerwy, tak jakby to struny ich instrumentów odmierzały sekundy, minuty i godziny; zupełnie tak, jakby ich dźwięki wyznaczały granicę pomiędzy wschodem a zachodem, pomiędzy ciemnią a jasnością. Gdy ostatnia nuta z partytury zostanie odegrana, estradę zajmą ptaki: wróble, drozdy, słowiki, skowronki- te z kolei w nieco żywszy, bardziej dynamiczny i weselszy sposób, w skali durowej, prowadzić będą pracowite mrówki, pszczoły, osy, trzmiele, bobry, wiewiórki, jelenie, dziki, wtórować Słońcu aż do brzasku, nad zrzuconą kurtyną.
Jednak zawsze główna rola należy do pierwszoplanowego bohatera. Tutaj odgrywa ją los. To jemu senarzysta- życie napisał plan, jego mianował czołowym aktorem, jemu poświęcił najwięcej miejsca w swojej wizji twórczej. Czasem przeplata swoje wątki z przeznaczeniem, nadzieją, egzystencją, rzadziej już z przypadkiem, miłością, szczęściem, porządaniem, namiętnością a częściej ze smutkiem i beznadzieją.
I tak trwa od okreslonego ściśle początku- września tysiąc dziewięcstet dziewiędziesiątego dziewiątego roku- bez naznaczonego końca: bo ostatnie odsłony, dialogi i monologi nie zostały jeszcze napisane. Być może zakończy się spontanicznie, nagle, być może trwać będzie dłużej niż początek, ale napewno nadejdzie. Ale ja już go nie obejrzę, moje miejsce, które zajmuję na widowni w jednym z ostatnich rzędów, będzie wtedy puste.
Gdy zegar na ekranie mojego telefonu pokazuje godzine dwudziestą pierwsza czterdzieści jeden, odczuwam pustkę głębszą niż ta, która towarzyszy mi o południu, gdy w pracy zjadam obiad przygotwany kilka chwil wczesniej, zaraz po przebudzeniu, inną niż ta gdy wracam do pustego mieszkania dłuższą drogą, powolnym krokiem. Gdyby można było okreslić jej położenie w moim ciele, to znalazłaby swoje miejsce gdzieś pomiędzy czubkiem głowy a końcem paznokcia najdłuższego palca mojej stopy, gdzieś między szyją a kolanami, gdzieś między lewymi a prawymi rzebrami. Gdyby zaś określenia miały sie skupiac na moim mieszkaniu, to najprawdopodobniej byłoby to miedzy ścianą kuchni a ścianą pokoju, między otwartym w pół oknem a niedomkniętą szafą z ubraniami, między zakurzonym stolikiem kawowym a wyłączonym telewizorem, między zbyt dużą dla jednej osoby kołdrą a mokra od łez poduszką.
Nie zapomnę, nie chcę zapomnieć. Zapomniałem, że miałem zapomnieć. Obsesyjnie sprawdzam twoje portale wpołecznościowe, foldery z wiadomościami, relacje z twojego dnia, by nie przegapić ważnych szczegółów z twojego życia, które mógłbym tam znaleźć, podnosząc ich rangę, podnosząc ich wartość, waloryzując codziennne rytuały, błache czynności: zdjecia z kolorwym kubkiem kawy o poranku, wieczorami z nadzwyczajnych rozmiarów kiliszkiem czerwonego wina, zdjęcia odbicia lustra ze współlokatorką, siostrą; trasy, które pokonujesz na rowerze, czas, który spędzasz ze znajomymi w barze cz piosenki, które słuchasz w samotności, koncerty na które jeździsz- zastanawiam się wtedy kto ci towarzyszy, kto zajął moją pozycję i czy spełnia cię bardziej niż ja. Kolkanaście razy dziennie odświeżam strony w obawie, że przeoczę jakiś element, fragment, puzzel i twój obraz, który tworzę sobie w wyobraźni będzie niekompletny, wybrakowany.
Zwariowałem. Jestem szaleńcem. Jestem spadochroniarzem spadającym z samolotu, ale nie dotykam ziemi nie mogę wznieść się w górę bo grawitacja jest bezlitosna. Dryfuję pomiędzy miłością a nienawiścią, między tobą a nikim, między bielą a czernią. Jestem nurkiem utkniętym w toni wodnej kilka metrów pod poziomem morza; tratwą na twartym oceanie bez widoku na horyzont.
Gdybyś chociaż dał znak, gdybyś chocaż chciał porozmawiać lub pomilczeć przy mnie, gdybyś dał cień nadzieji albo ten cień przysłonił było by mi łatwiej. Niepewność boli najbardziej. Gdybym był Prometeuszem ona byłaby orłem, który zjada kawałkami moją wątrobę, a ta odrasta by móc bezkresu karmić głodnego ptaka.
Czasem snując się na nogach, błądząc jeżdżąc na rowerze (podświadomie, jednak zrzucając odpowiedzialność na przypadek), docieram do miejsc, w których byliśmy razem, w nadzieji na spotkanie twoich oczu, zapachu, przywołanie wspomnień. Sygnalizacja swietlna na skrzyżowaniu ulic Sikorskiego z Wilczyńskiego- tutaj zobaczyłem cię po raz pierwszy, potem Jezioro Kielarskie z polaną i amboną, na której szczyt prowadzi dwadzieścia siedem drewnianych schodków- tam piliśmy wino musujące słuchając "Ciebie też bardzo", obejmując się pod kocem gdy rozmowa schodziła na trudne i wymagające wsparcia tematy. Powrotna droga przez las z górką zjeżdzając z której na rowerze przweróciłem się odurzony alkoholem. Być może do tej pory zachowała ślady hamowania moich opon.